03.11.2016 18:11
Wymarzony urlop cz.3
Dzień 5
Z campingu Granmo wyjechaliśmy po 10. Niestety pogoda
nie dopisywała, padało i było bardzo mgliście, a szkoda, bo
szybko nasza droga powędrowała w górę, w jeszcze większą
mgle, a jechaliśmy wąskimi dróżkami, często nad
przepaścią. Mogło być ciekawie.
Za Oppdal skręciliśmy w drogę nr 70 na Kristiansund. Po
drodze mineliśmy wiele ładnych miejsc, jednak jak do tej pory
wszystko zaczęło troszkę sie powtarzać i nie zatrzymywaliśmy się
zbyt często. Całe szczęście, gdzieś w połowie drogi między
campingiem a Kristiansundem, pogoda sie poprpawiła. Choć przed
samym miastem było jakoś dziwnie zimno, tylko po to, żeby za nim
zrobiło się znów cieplej. Nie zatrzymaliśmy sie w
Kristiansund, z tego co wiemy nie ma tam nic szczególnie
wartego uwagi, a i to co widzieliśmy również nie zachęcało
szczególnie do postoju. Od razu skierowaliśmy się w stronę
sławnej Drogi Atlantyckiej.
Prowadzi do niej droga numer 64. Z Kristiansund,
wyjechaliśmy dość długim, chyba 6km tunelem, za którym
znajdują się bramki do opłat za wjazd w ten region Norwegii.
Niestety tutaj i motocykliści muszą płacić. Jednak opłata nie
była jakaś zaporowa. Nie pamiętam dokładnie ile to było, ale coś
w okolicy 80 koron. Dojazd do Atlantyckiej zajął troche czasu.
Trzeba przejechać jakieś 20 km przez różne małe
miasteczka, pola i lasy. Widoki po drodze były raczej mało
powalajace, a wręcz średnie.
Sama Droga Atlantycka wzbudziła we mnie mieszane
uczucia. Julka za to była zachwycona i to mnie cieszyło
najbardziej. Co do samej trasy, jest na swój sposób
ładna i malownicza, biegnie z wyspepki na wysepkę ciekawymi
często zakręcającymi mostkami które dodatkowo wznoszą się
dość znacznie. Jednak z perspektywy kierowcy czy pasażera, w moim
odczuciu nie jest to aż takie WOW. Z lotu ptaka, czy choćby coraz
popularniejszych dronów wygląda to na pewno o wiele
ciekawiej. Sam film promujący tą trasę również jest tak
kręcony i to robi wrażenie. Nam dodatkowo pogoda popsuła troszkę
doznania, było ciepło i nie wiało, jednak było bardzo pochmurno,
smutno i szaro...
Później wciąż drogą 64 jechaliśmy na przeprawę
promową z Solsnes do Afarnes. Nagle mimo widocznych w oddali i
całej okolicy chmur, rozpogodziło się i przywitało nas piękne
Słońce. Jak się później okazało ostatnie podczas tego
wyjazdu, ale tego jeszcze nie wiedzieliśmy...
Droga wiodła nas ku miasteczku Åndalsnes. W
planach mieliśmy jak zwykle zatrzymać się na campingu. Jednak był
piątek, ostatni weekend wakacji, pogoda zdawała się dopisywać, na
domiar naszego "nieszczęścia" w miasteczku odbywał się akurat
festiwal skandynawskiej muzyki rockowej. Nie było wolnych
domków. Jednak i tym razem dopisało nam szczęście, kobieta
z recepcji zaoferowała nam nocleg u siebie w domu za cenę 50
koron większą niż na campingu! Zgodziliśmy się bez wahania i była
to zdecydowanie najfajniejsza decyzja noclegowa całego wyjazdu!
Piękny, drewniany dom, jak się później dowiedzieliśmy,
miał 93 lata. Nasz pokój znajdował się na piętrze w
wieżyczce, gdzie mieliśmy panoramę praktycznie całego miasteczka.
Było bosko, a Julia czuła sie jak księżniczka z bajki. Wszystko
było bardzo czyste i ładnie urządzone, mieliśmy też swoją
łazienkę i pyszne śniadanko za rozsądną jak na takie warunki
cenę. Po małym ogarnięciu się, wyruszyliśmy na spacer w
poszukiwaniu obiadu, oraz podziwiać piękną okolicę.
To był jeden z najciekawiej zapowiadających się dni w
Norwegii. W planach pierwsze prawdziwe górskie serpentyny
i piękne widoki. Niestety zbudził nas deszcz. Nieśpiesznie
wstaliśmy i zebraliśmy się do drogi z nadzieją na rychłą poprawę
pogody, która jednak nie nadeszła. Około 10:00
wyruszyliśmy z Åndalsnes, drogą numer 63 w kierunku
Trollstigen i Geiranger.
Cały czas padał deszcz, co nie wróżyło dobrze.
Moje małe doświadczenie i jazda z pasażerką na załadowanym
motocyklu. Jednak jakoś zapomniałem o tym i nie przeszkadzało mi
to. Nie popełniłem rażących błędów. Warto przejechać tą
trasę w porannych godzinach, ponieważ później jest tam
tłoczno, co może skutecznie odebrać frajdę z przejechania tej
trasy. Zatrzymaliśmy się na szczycie "drabiny trolli",
spacerowaliśmy po tarasach widokowych, robiliśmy zdjęcia,
kupiliśmy drobne pamiątki. Rozmyślaliśmy nad potęgą lodowca,
który ukształtował te tereny. Pogoda troszkę się
poprawiła, a deszcz osłabł, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kontyuowaliśmy podróż "63" do Geiranger, po
drodze zaliczyliśmy kolejną przprawę promową. Serpentyny przed i
za "turystyczną mekką" Norwegii zrobiły chyba większe wrażenie na
nas, niż te na Trollstigen. Niestety duży ruch na nich pozbawił
mnie jakiejkolwiek możliwości obserwowania widoków
zmuszając do poświęcenia 200% uwagi temu co przedemną... W wiosce
Geiranger na stałe mieszka ok 300 osób, jednak jest ona
dość duża, pełna hoteli. Wpływają do niej ogromne pełnomorskie
promy pasażerskie, które są nielada atrakcją. Niestety,
akurat żadnego tam nie ma za naszego przejazdu. Trochę dalej od
brzegu stoją za to mniejsze. Kolejny raz nie zatrzymaliśmy się na
żadne zwiedzanie. Było tłoczno i ciasno, dodatkowo padało. A tak
na prawdę największym skarbem Norwegii są jej widoki. Wioska jest
jak wiele innych.
Za Geiranger, dalej podążając "63", która bardzo
stromo wspina się do góry dotarliśmy do "15",
która biegnie przez płaskowyż, znów nagle byliśmy
powyżej 1000 m.n.p.m. "15" Jest w super stanie, musiała być
niedawno remontowana. Skręciliśmy w lewo, na wschód. Droga
była prosta jak strzała, nie było na niej wielu zakrętów,
tempo jazdy wzrosło do niebagatelnych 110 km/h. Oczywiście
dozwolone jest 80, ale nikt tam tak nie jechał z racji odludzia
na którym sie znaleźliśmy. Niestety dla nas zrobiło się
cholernie zimno. Temperatura spadła poniżej 10 stopni, ale
wreszcie przestało padać. Zatrzymaliśmy się przed dotarciem do
kolejnej atrakcji w Grotli Høyfjellshotell na ciastko i
gorącą czekoladę.
Kolejny cel to stara droga Strynefjell. Na mapach nosi
numer 258. Droga szutrowa, w dobrym stanie chociaż troszkę
gliniasta, śliska, przez to że była mokra i bardzo wąska. Przed
wjazdem stoją znaki, że niezalecany jest wjazd dla
kamperów, jednak niektórzy nic sobie ze
znaków nie robią, a taka kobyła zajmuje calą szerokość tej
drogi. Więc gdyby nie mijanki, byłoby ciekawie. Na szczęście
mijaliśmy się może tylko z dwoma. Tempo jazdy było malutkie, co
pozwoliło mi wreszcie nacieszyć się widokami. Było cudownie.
Pustka, w oddali zaśnieżone szczyty, to chyba już lodowiec
Jostedalsbreen. Największy w Europie. Woda wszędzie ma piękny
turkusowy kolor. Tylko my, droga i motocykl. Żyć nie
umierać. Chyba mimo wszystko najlepsza część dnia.
Ostatni punkt dnia to okolice lodowca Briksdalbreen,
gdzie szukaliśmy kolejnego noclegu. Co okazało się trudne, ale o
tym za chwile. Gamle Strynefjellvegen kończy sie ponownie przy
"15", z tym że na bardziej na zachodzie. Kolejnymi, ostatnimi już
serpentynami zjechaliśmy do ładnej doliny, gdzie przez chwilę
było nawet bezchmurnie i wreszcie troche cieplej. Przejechaliśmy
przez kolejne miejscowości, Oppstryn, Stryn, Loen i Olden. W
ostatniej skręciliśmy na południe w kierunku Briksdalbreen. Na
kilku upatrzonych wcześniej kempingach, kolejny raz nie udało sie
znaleźć noclegu. Julka zaczeła trochę panikować, jadnak po drodze
mijaliśmy ich mnóstwo. Na domiar złego znów mocno
się rozpadało. W końcu jednak się udało. Było bardzo tanio,
kolejny raz płaciliśmy 350 koron, jednak jak na warunki okazało
się drogo. Wspólna łazienka była właściwie niezdatna do
użytku. Domek był duży, ale stary i zaniedbany chociaż dość
czysty. Właściciel co było widać raczej nie odmawiał sobie
alkoholu, ale trudno wzięliśmy to co się trafiło. Byliśmy
zmęczeni i przemarznięci. Po ciepłym obiedzie, zawinęliśmy się w
śpiwory, ogrzewanie włączone jest na maksa, a my zapadliśmy w
twardy sen. To był ciężki dzień, chociaż pełny niezapomnianych
przeżyć. Na pewno odwiedzimy jeszcze te miejsca. Jedno było
pewne. Widok wynagradzał wszystko.
Komentarze : 5
Dzięki Panowie za miłe słowa :)
okularbebe: dobrze zgadujesz, przez starą Strynefjell jechaliśmy między 13 a 14, taki dzień się trafił, że praktycznie cały czas padało, będąc w górach, chmury nisko i efekt faktycznie przypomniał wieczór
jazda na kuli: faktycznie, nie znałem tego wykonawcy, ale klip był kręcony gdzieś w Norwegii :)
Calmly: hah no lusterko było prowizoryczne, ale grunt że działało i nikt się o to nie przyczepił ;) Teraz już mam nowe, a to zostało na pamiątkę :)
Generalnie z tego co zauważyłem, to w całej Norwegii owce, kozy czy krowy chodzą tak samopas. Zagrody są, w gęściej zaludnionych miejscach naturalnie, ale na takich odludziach chodzą wolno gdzie chcą. Szczerze zastanawiam się, jak oni w końcu te wszystkie zwierzęta łapią. Widziałem wolno chodzące zwierzaki w takich miejscach, że ciężko byłoby się tam dostać autem. A nie wyobrażam sobie ganiania owiec po lesie w górach :P
Surowy klimat w tamtych rejonach. Wolno pasące się bydło uzmysławia że ruch jest tam pewnie niewielki. Ciekawe masz lewe lustro :), sam straciłem nie jedno.
rzeczywiście pięknie. foty przypominają mi klip Xaviera Naidoo pt.Abschied Nehmen :)
rzeczywiście pięknie. foty przypominają mi klip Xaviera Naidoo pt.Abschied Nehmen :)
Ale widoki. Co za miejsce... Nawet pogoda chyba nie mogłaby tam być inna. Może to dziwne, ale ciekawi mnie to, o jakiej porze dnia pokonywaliście Strynefjell? Obstawiam wczesne popołudnie, które mogło przypominać wieczór?
Kategorie
- Mechanika (3)
- Na wesoło (656)
- O moim motocyklu (1)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Turystyka (5)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)